Forum Wolfeslive Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Opowiadanie do Wilkołaka Apokalipsy...

 
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Wolfeslive Strona Główna » Twórczość Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Opowiadanie do Wilkołaka Apokalipsy...
Autor Wiadomość
Blackbones
Samotnik
Samotnik



Dołączył: 05 Mar 2008
Posty: 181
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post Opowiadanie do Wilkołaka Apokalipsy...
w sumie wrzucałem to na każde WL... wiec niech i tu bedzie :>

Zbigniew Sowiński żałował w życiu niewielu rzeczy. Nie żałował tego, że w wieku 12 lat wylądował w poprawczaku za drobne kradzieże, tego że tydzień po skończeniu osiemnastego roku życia pobił ze skutkiem śmiertelnym swojego kolegę ze szkoły. Nie żałował nawet tego, że w końcu zadźgał swojego ojca, Gdy ten doniósł na niego prokuraturze, że handluje narkotykami. Odsiedział przecież swoje, wyszedł na wolność, i jeszcze w pierdlu znalazł sobie kolegów, którzy pomogli mu po wyjściu.
Jedyne czego żałował, to tego że kiedykolwiek wpadł na pomysł, że może wykosić jednego z swoich wspólników. W jego głowie przewijały się obrazy. Tydzień temu, postanowił że go zatłucze, za dużo towaru przechodziło przez jego tłuste łapska, żeby miał się z kimś dzielić, zwłaszcza z jakimś „brudasem”.
Plan był przecież prosty, każdy jego szczegół został dokładnie przemyślany i zaplanowany. Poszedł do niego do domu, miał nałożone rękawiczki żeby nie zostawić żadnych śladów. Poczekał aż Piotr zaprosi go do środka, ujrzał tą brodatą chuderlawą twarz, świecące jasnoniebieskie oczka i te jego włosy, czarne z rudymi pasemkami. Gdy tylko obaj weszli w głąb przedpokoju wyciągnął nóż, pchnął raz a porządnie, prosto pod żebra. Piotr zatoczył się i upadł, w sumie plan wykonany. Pozostało tylko zabrać pieniądze, komórkę i towar, jeszcze kopniak, żeby upewnić się, że chłopak wyzionął ducha. W tej psiej dzielnicy każdy załatwia porachunki podobnie.
Ale skoro zrobił wszystko jak należy, to dlaczego przerażony ucieka w głąb tej przeklętej dzielnicy. Przecież to niemożliwe! On nie mógł tak po prostu wstać, wyciągnąć z siebie kosy i pchnąć nią w niedoszłego oprawcę w bark. A jednak, uciekając słyszał za sobą śmiech, nie podobał mu się on wcale.
Droga ucieczki powiodła go do jednej z kamienic. Gdy wbiegał do niej słyszał jeszcze jak ciężkie buty uderzają o chodnik, zatrzasnął za sobą drzwi i byle prędzej na dach. Gdy wreszcie wszedł na dach poczuł się bezpieczniejszy… wyciągnął spluwę, i odwrócił się twarzą do drzwi. Żaden facet nie przetrzyma strzału z pistoletu, a nawet jeśli… zawsze jest jeszcze pięć kolejnych.
Czekanie było bardziej męczące niż pościg. Zbigniew myślał, że mijają całe minuty, gdy tak naprawdę nie czekał nawet piętnastu sekund. Brudno szara błyskawica przewaliła go miażdżąc przy okazji jego przedramię. Dopiero teraz jego przerażenie osiągnęło zenit. Jego przedramię rozszarpywał Wilk! Przecież to jest niemożliwe! Nie w środku tego przeklętego miasta!
Wilk tymczasem szarpnął ostatni raz, przemieniając jego rękę w pokrwawiony kawałek szmaty. Odsunął się od człowieka, podszedł pod sam skrawek dachu i zaczął mu się przyglądać. Jego jasnoniebieskie oczy były przerażające, tak samo jak czarna kryza futra z pojedynczymi kępami rudego futra. I jeszcze te kolczyki w uszach… Co to ma być? Mózg Zbycha powoli filtrował informacje, własne wnioski nie podobały mu się wcale. Jego wspólnik powinien leżeć martwy, zamiast tego dźgnął go jego własnym nożem, Wilki zostały prawie doszczętnie wytępione, a jednak ten nie dość że wyglądał na okaz zdrowia to jeszcze wydawał się w wolnych chwilach chadzać do fryzjera i studia preacingu! Wszystko jasne! Przesadził z narkotykami i pewnie zaraz się obudzi z wielkim bananem na pysku.
Bestia zaś powoli zaczęła zmieniać formy, najpierw wzrosła i zmężniała. Potem przemieniała się w potworną krzyżówkę człowieka z wilkiem. Monstrum postąpiło kilka kroków naprzód. Wycelował i wystrzelił, wszystkie pięć pocisków sięgnęło celu. Dwa z nich trafiły w cos na kształt nogi, kolejne dwa w bark i pierś, trzeci musnął grzywę czarno-rudych kłaków zatapiając się gdzieś w karku. Jedyną reakcją na salwę był warkot… Bestia ruszyła na niego a potem… Potem zapadła ciemność
Obudził go lekki kopniak, Spojrzał ku górze. Wciąż była noc, wciąż leżał na dachu a nad nim stał Piotr. Ubrany jedynie w skórzaną kurtkę, czarne dżinsy i glany na stopach patrzył na niego z nienawiścią. I te jego oczy, jasnobłękitne wręcz szare, Tańczyło w nich szaleństwo.
-No Zbysiu pierwszy i ostatni raz mnie zawiodłeś. -Powiedział schylając się nad nim i ciągnąc do krańca dachu jakby był szmacianą zabawką. Próbował się bronić, jakoś go zatrzymać. Nie był jednak w stanie. Jego dawny wspólnik przeszukał go jeszcze tylko odbierając swój telefon dragi i kasę, potem bez zbędnych emocji zrzucił z dachu. Krzyk gwałtownie rozdarł cisze nocy, równie gwałtownie urwał się, zakończony głuchym plaśnięciem.
Gdzieś z dala dało się usłyszeć skowyt. Piotr wsłuchał się w niego, wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i srebrną zapalniczkę zippo. Odpalił jednego, poczym pieszcząc się dymem popadł w zadumę.
-Cholera… Znowu tu Srebrnych niesie… -Powiedział do siebie, poczym jak gdyby nigdy nic zszedł na klatkę kamienicy, potem wyszedł na ulicę zlewając się powoli z mrokiem.
*
Obudził go telefon, natrętny polifoniczny komar wylądował gdzieś na skraju jego świadomości. Wbił swoją okrutną kłujkę w jego umysł i zaczął w nim drążyć. Salwa po salwie pierwsze nuty „Marchwi w butonierce” wbijały się w jego uszy zmuszając w końcu do porzucenia krainy snów. Przeklinając rozmówcę podniósł komórkę i z wrodzoną sobie subtelnością zapytał..
-Czego?
-Nie czego a słuchaj gnoju, Burżuje przyjechali. Masz być na dole za godzinę –Głos z słuchawki wydawał się być lekko zdenerwowany
-Wiem, że przyjechali… ale myślałem że…
-Ty nie masz myśleć tylko Ruchy! –Rozmówca odłożył słuchawkę
-Cholera… Znowu chcą Handlować czy jak? –Powiedział drapiąc się po swojej rudo-czarnej czuprynie, poczym poszedł do łazienki. Przyjrzał się sobie krytycznie, z lustra patrzyła na niego groteskowa twarz. Oczy zawsze jasnobłękitne i tylko częściowo przymknięte teraz przekrwione i wąskie jak szparki. Zaniedbana broda i wąsy okalały usta wykrzywione w grymas pełne białych zębów. I w dodatku te włosy, każdy w inna stronę.
Przez wczorajszy incydent z Zbysiem musiał pomóc sobie z zaśnięciem. Ta przepalanka była mocna… i nieźle poniewierała. Powrócił do swojego odbicia. Ciało młodego faceta, góra dwadzieścia cztery lata. Wysokie i chude, tu i ówdzie trochę lepiej umięśnione, w niektórych miejscach poprzecinane szramami. Zwrócił szczególną uwagę na blizny po wczorajszej „walce” czy raczej rzeźni. Pozostały po nich tylko drobne zadrapania. Ach Luno jak cudownie jest być wilkołakiem! Gdyby nie to, zakończył by swoje życie już dawno temu.
Wziął szybki prysznic, zimna woda spłynęła po nim orzeźwiając całe ciało. Dopiero teraz poczuł że żyje, cudowne uczucie. Wyszczotkował zęby i zaczesał włosy do tyłu, na nic więcej nie miał czasu. Ubrał się w to co miał najbliżej: bokserki, czarne dżinsy, Podkoszulkę z jakimś durnym napisem i skórzaną kurtkę. Zamykając drzwi odpalił pierwszego w tym dniu papierosa. Chciał oszukać w ten sposób głód… Nieudało się
Podszedł do drzwi jednego z dolnych mieszkań i zapukał 3 razy. Otworzył mu istny gigant, około dwumetrowy, na oko jakieś sto czterdzieści kilo. Po prostu góra mięśni, choć z dobrze już zarysowanym brzuchem, zdaje się że koło czterdziestolatek. W jednej z mocarnych łap trzymał jakieś półtora metra drewnianej pały, dodatkowo obitej na końcu stalowym tłukiem. Uśmiechając się Gestem zaprosił Piotra do środka, potem zatrzasnął drzwi.
-Cześć Maciek… Wiadomo już po co przyjechali? –Zapytał prowadzony do jednego z pokojów.
-Nie no Piotrek jeszcze nie, czekaliśmy na Ciebie. –Powiedział dodając ciszej. –Stary jest na Ciebie trochę cięty o wczorajsze. Te twoje interesy z dragami wczoraj wymknęły się z pod kontroli.
-No to co miałem zrobić? Pozwolić mu uciec z kasą? Z resztą jakbyś mi pomógł to byśmy mu wklepali jeszcze tutaj. –Powiedział z wyrzutem.
-No no! Jak Ty się to starszego zwracasz! –Zagrzmiał i wykonał w jego kierunku markowany cios, poczym się zaśmiał. –Zajęty byłem wczoraj strasznie. Kurde… Burżuje mogliby w końcu nauczyć się używać telefonów.
-Ech… Ale sam wiesz… To tradycjonaliści.
Dalszą rozmowę postanowili przerwać, Lepiej było nie obrażać Srebrnych kłów. Szczególnie gdy w końcu przybywali „zaszczycić” swoją obecnością przedstawicieli innych szczepów. Strasznie porywcze było to plemię władców… W pomieszczeniu było już sześć innych osób. Trzy z nich znał bardzo dobrze. Osiemnastoletni Bartek, punk o rozbieganych oczach. Dwudziesto dwu letnia Marta, śliczna panna studiująca Marketing i zarządzanie. Oboje pomagali mu w „handlu” Cudownym zielonym. No i jeszcze on. Ubrany w ten swój zielony garniturek, zasuszony dziadunio. Marek, bo o nim mowa był najstarszy z Łódzkich Wilkołaków i właścicielem Całej tej kamienicy… Oraz większości kamienic w tej dzielnicy. To on trzymał resztę w ryzach, i nikt nie śmiał mu się przeciwstawić. Po pierwsze, że był w szczepie najstarszy rangą. Po drugie, że urodził się pod półksiężycem, był więc sędziom i najlepiej znał Litanię- wilkołacze prawa. A po trzecie i najważniejsze… Nie pobierał czynszu ani opłat za światło, wodę i gaz w bądź co bądź jego kamienicy, nawet jeśli stała ona na świętym dla Wilkołaków miejscu.
Pozostali trzej byli przyjezdni, wszyscy bardzo młodzi. Ubrani w swoje czarne garniturki, skórzane buciki i poobwieszani białym złotem rozglądali się z wyższością po reszcie. Każdym swoim gestem mówili „To my jesteśmy Srebrne Kły, Królowie wszystkich Garou, najczystsze z plemion. Padnijcie na kolana i oddajcie nam pokłon” Straszne z nich bufony… Jeden z nich wstał i ostentacyjnie poprawiając swoje przylizane włoski przyjrzał się krytyczne każdemu z gospodarzy, poczym przemówił.
-Jestem Gniewko Srebrnousty, ze szczepu Zimowych Wichrów. Galiard rangi Cliath z plemienia Srebrnych kłów. -Zaczął donośnie. Poczym wskazał na siedzącego obok siebie draba, o równo ogolonej główce- To mój brat. Mieszko Niedźwiedzia Łapa, również ze szczepu Zimowych Wichrów Ahroun Rangi Cliath ze srebrnych kłów oraz nasz serdeczny przyjaciel. –Tu robiąc efektowną ciszę położył dłoń na ramieniu ostatniego z nich, był to jeszcze chłopaczek, najwyżej jakieś piętnaście lat. –Jan Sobieski, Za szczepu Lodowych Lawin również Ahroun. –Skończył podnosząc głowę do góry jakby czekając na pokłon, lub choćby owacje, gdy nic takiego nie nastąpiło speszony usiadł na miejsce.
Nastąpiła chwila ciszy, nie przerywana absolutnie niczym. W końcu głos zabrał Marek, pochylając się trochę do przodu, spojrzał z dezaprobatą na posłów poczym rozpoczął.
-Znaczy się żebyśmy dobrze zrozumieli… Przyjechaliście do nas na wakacje czy jak? Bo hmm… widzę przed sobą, pierwszo rangowego Barda, pierwszo rangowego wojownika i szczenię również wojownika. Czyli tak naprawdę trzy młode księżyce, jeden rosnący i dwie pełnie? Rozumiem… A z czyjego polecenia przybyliście i w jakim celu? Bo tego nam nie powiedzieliście jeszcze… -Znów rozsiadł się wygodnie w fotelu, i uśmiechnął się pod nosem. To właśnie lubił, kiedy zadufanie Srebrnych obraca się przeciw im samym. Obraz zmieszania na ich twarzach sprawiał mu niebywałą przyjemność. Mogą być Królami Garou, ale posłów to mają beznadziejnych. –Szanowny szczepie Łódzki, przedstaw się naszym gościom.
-Jestem Bartek Gdzie moja bryka Ragabash Rangi Cliath ze szczepu Łódzkiego, Gnatożuj –Powiedział młody punk śmiejąc się troche zadziornie.
-Jestem Marta łamiąca obwody Galiard rangi Fostern ze szczepu Łódzkiego, Tubylec betonu. –Poczym wdzięcznie usiadła
-Piotr Srebrna Iskra –Zrobił pauzę by odpalić kolejnego już dzisiaj papierosa. - Teurg tak samo Fostern, ten sam szczep i plemię
-Maciej Drewniany Kieł -Powiedział podnosząc do góry swoją pałkę, dopiero teraz dało dojrzeć się na niej zdobienia. -Ahroun, Adren, resztę znacie –Uśmiechnął się triumfalnie, zrobił na gościach niemałe wrażenie swoją posturą. -Gnatożuj
-I na końcu ja… Marek Mamonodzierżca, Filodoks o randze Athro Przywódca Łódzkiego szczepu. Tubylec Betonu… Powiedzcie mi zatem Szanowne Srebrne Kły –na wyraz szanowne położył znaczący akcent. –Co sprowadza was w nasze skromne progi?
Nastała kolejna cisza, atmosfera powoli zagęszczała się. Poselstwo z trudem powstrzymywało się od wybuchy szału. W ich oczach tańczył gniew i szał… Przez pychę i zadufanie w sobie narazili na śmieszność Imię władców. Musieli wyjść z tego z twarzą… Ale jak? Gniewko spróbował jeszcze raz…
-Jesteśmy tu na polecenie króla polskich szczepów. Olgierd Srebrna Grzywa nakazał nam abyśmy Wypełnili wolę, którą przekazali mu we śnie przodkowie. Na waszym Terenie jest zaginione szczenię naszej krwi. Przybyliśmy je odnaleźć i zabrać ze sobą do naszego Caernu w Górach Tatrzańskich. –Spojrzał w oczy Łódzkiego przywódcy bez najmniejszego szacunku… To był błąd
-Niestety, Szanowny Gniewko… Ale jeśli odnajdziemy Szczenię, To prawem ziemi wzmocni ona nasz szczep. To gwarantuje nam trzecie prawo Litanii… Szanuj Terytorium innego… Nie chcecie go złamać…
-Król dowie się o tej zdradzie –Gniewko trząsł się z wściekłości, oczy zapałały szaleństwem i nienawiścią, postąpił krok do przodu. Zaczął powoli rosnąć i tężeć. Jego wzorowo wygolona buźka powoli zaczęła porastać gęstym włosiem. Wychuchane paznokietki powoli transformowały się w pazury a białe zęby przemieniły się w kły.
-Wasz Król jest Samozwańcem! Wszyscy Czekamy na powrót prawowitego władcy Protektoratu Polskiego. Wszyscy Czekamy na Ulryka Trzysta Kłów! Pohamuj swój szał! Inaczej Nie wrócisz do Swojego Pana w jednym kawałku! Starzec również zdawał się rosnąć w siłę, jego sękate ciało nabrało mięśni i wigoru, twarz zaś wykrzywił grymas gniewu, długie pazury wbiły się głęboko w fotel.
Gniewko Zastanawiał się, mógł jeszcze przebłagać starca płaszcząc się przed nim. Jednak nie on! Żaden Srebrny kieł nigdy nie zgiął Karku przed Tubylcem! On tez tego nie zrobi! Pohamował się i już chciał coś rzec niestety… Dwóch wojowników nie wytrzymało obelg.
Dwa garniturki rozdarły się pod nagłą przemianą ich właścicieli. Dwa potężne wilkołaki o śnieżno białym futrze stały gotowe do walki… Pierwszy błąd.
Jeden z nich, chyba Mieszko, zaczął coś cicho warczeć, w jego dłoni jakby z dymu zmaterializowała się broń. Błyszczące ostrze, dla człowieka krótki miecz, dla wilkołaka po prostu sztylet. Wykonany z Czystego srebra, opatrzony rytami, jakby wydrapanymi przez czyjeś szpony. Clave, broń używana przez Wilkołaki tylko podczas walki na śmierć i życie… Drugi błąd.
Dwie białe błyskawice skoczyły na Fotel, pazury i Clave uderzyły jednocześnie… Trzeci błąd. Śmiertelny... Marek jednym susem, wysunął się z pomiędzy ich wielkich cielsk. Posłał im wcześniej jeszcze lodowate spojrzenie. Zatrzymały się, ale tylko na chwilę. Zaraz potem łup! Pałka Maćka zatrzasnęła się na łbie jednego z agresorów. Tyle że, to już nie był Maciek. Jego pałkę trzymała brudno-brązowa bestia, o grzywie jak Hiena i z takim samym uśmiechem. Kolejny trzask, Biały wilk upadł na ziemię jak rażony piorunem. Sztylet wypadł z groteskowej dłoni, brzęcząc głośno potoczył się gdzieś w kąt. Hiena dopadła ofiary teraz orząc ją pazurami. Okrutny skowyt rozsnuł się po dzielnicy.
W tym czasie Drugi biały wilk miał własne problemy, Srebrna Zippo wykonała charakterystyczne kliknięcie, poczym strumień ognia uderzył w śnieżny korpus, zaraz potem kły kolejnej Hieny rozorały jej bok. Inne, należące do Srebrnoszarej wilkołaczycy rozharatały jego bark. Kolejny skowyt bólu rozdarł poranną ciszę. Kolejne Cięcia i ugryzienia uciszyły Białych agresorów, pozostały tylko poranione ludzkie sylwetki w rozdartych ubraniach. Z ich pokrwawionych ciał powoli uchodziło życie.
Marek Tymczasem powoli podszedł Do pozostałego przy życiu Srebrnego Kła. Przyjrzał mu się beznamiętnie, poczym szepnął do ucha.
-Przekaż swojemu Królowi… Że Każdy poseł podnosząc łapę na przywódcę szczepu musi się liczyć z tym, że ktoś mu tą łapę odrąbie. Masz pół godziny na opuszczenie Łódzkich ziem. Potem Zaczniemy Cię ścigać. Nie radzę mnie oszukać… -Poczym puszczając go odwrócił się do swoich ludzi –Maciek! Owiń ich w Folię, i do komórek, trzeba będzie się pozbyć potem ich ciał. Bartek! Ty łap się za szmatę, podłoga ma być czysta! A Ty łazęgo czego tu jeszcze stoisz? –Kopniakiem popędził tamtego do wyjścia, poczym usiadł na swoim fotelu i odetchnął ciężko. –Marto i Piotrze… Wy zajmiecie się poszukiwaniami Tego szczenięcia… Musi być bardzo ważne, skoro przyjeżdżają po nie aż z Tatr.
Polecenia zostały wykonane bez szemrania. Po pół godzinie w pokoju nie pozostało nawet śladu po walce. Krew została zmyta, ciała pochowane w piwnicy. Piotr i Marta wyszli na jedno z wyższych pięter, by w spokoju zastanowić się nad powierzonym im zadaniem. Przyszłość malowała się w bardzo dziwnych barwach…
*
Pokoik był wprost idealny, za sprawą ciemnych rolet nawet za dnia panował w nim niepodzielnie półmrok. Każda z ścian, jedynie otynkowana pokryta była śladami pazurów. Nie były to przypadkowe cięcia, układały się w zawiłe wzory. Na drewnianej podłodze w podobny sposób wydrapany był krąg i podobne symbole zdobiły jego wnętrze. Na samym środku, w srebrnej misce leżały zioła. Nawet teraz zapach Lawendy, Szałwii i cedru nieśmiało obejmował pokój swym zapachem. W środku kręgu naprzeciw siebie wydrapane były jeszcze dwa koła. W jednym znajdował się symbol sierpa księżyca, drugi zaś pozostał pusty.
Marta podeszła powoli do północnej ściany, przymykając oczy położyła dłonie na symbolach. Wodziła po nich palcami z gracją pantery przechodząc od jednego glifu do następnego. Ten swoisty taniec, łączący przyziemny erotyzm z niebiańskim mistycyzmem był popisowym numerem Galiardów. Tylko zrodzeni pod rosnącym księżycem, Bardowie Wilkołaczego rodu potrafili w ten sposób czytać Srebrny zapis, dziedzictwo po pierwszych garou.
W czasie gdy ona odprawiała swój rytuał Piotr zajął się kolejną częścią ceremonii. Wyciągnął swoją wierną Zippo, przyjrzał się jej jak to miał w zwyczaju. Przesunął kciukiem po grawerowaniu, przedstawiało ono schematyczny rysunek wieży Eiffla z małym księżycem u podstawy. Symbol wszystkich wilkołaków z Plemienia Tubylców betonu. Otworzył ją z charakterystycznym kliknięciem, i zaczął opalać płomieniem mały węgielek. Gdy rozżarzył się porządnie położył go w ziołach. Zapach lawendy szałwii i cedru rozniósł się wraz z białym dymem po pokoju. Piotr podniósł srebrną misę ku górze, przeszedł po linii okręgu przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Rozprowadził dym swą dłonią tak, by jego pojedyncze smugi dotknęły symboli na podłodze. Potem usiadł na miejscu z księżycowym sierpem. Rytuał oczyszczenia został zakończony, on jak każdy Teurg zrodzony był pod sierpem. Jak każdy Teurg został szamanem swojego szczepu, i starał się wywiązać z tego zadania jak najlepiej.
Marta usiadła naprzeciw Szamana, połączyła się z nim dłońmi i jako pierwsza rozpoczęła skowyt. Czysty ton jej głosu zdawał się lekko wibrować, dym powoli zaczął okalać jej ciało. Piotr Zaraz dołączył do jej skowytu. Jego barwa, trochę gardłowa przeplatała się z jej cudnym zewem. Również jego ciało okadzały pojedyncze smużki. Mocny, ale przyjemny zapach ziół pieścił ich nozdrza, wpływał na ich umysły i otwierał je.
W tym czasie Glify na ścianach i podłodze poczęły jarzyć się delikatnym, srebrnym światłem. Po ich ciałach przeszedł lodowaty dreszcz, otworzyli oczy niemal w tym samym czasie. Ich oczom ukazał się Szczur, jego ciało zdawało się być połączeniem srebrzystego światła i białego dymu. Spojrzał najpierw na jedno, potem na drugie swoimi białymi oczyma. Duch opiekuńczy Łódzkiego szczepu przemówił do nich piskliwym, choć mocnym i donośnym głosem.
-Witajcie moje dzieci… Oby to, co stało się rano w naszym Caernie nie przyczyniło się do upadku Łódzkich Garou.
-Wielki Szczurze, ojcze naszego szczepu –Rozpoczął Piotr spoglądając z pokorą w oczy szczura. –Prosimy Cię o pomoc w odnalezieniu zaginionego szczenięcia.
-Tak… Szczenię o białej sierści i kłach ze srebra… Młody sierp… skończyła niedawno szesnaście wiosen. Przybyła tu zeszłym latem, z daleka… Niedługo sama odkryje kim jest… musicie ją znaleźć szybciej, niż to nastanie… Zaprowadzi was do niej wielobarwny ptak. Uważajcie jednak, jej trop zwietrzyli też tańczący po spirali… Idźcie już, musicie znaleźć ją w przeciągu trzech nocy…
-Dziękujemy Ci Wielki Szczurze, obyś trwał przy nas na wieki… -Mówiąc to przykrył pokrywą tlące się zioła. Postać gryzonia powoli rozmyła się w powietrzu, srebrzysty blask symboli również gasł powoli aż do całkowitego wygaśnięcia.
Siedzieli jeszcze długo zlani potem, oddychający ciężko. Patrzyli na siebie z uśmiechem. Totem ich watahy przekazał im wskazówki, nie były one pełne, ale dawały zawsze jakieś światło na sprawę. Bardziej martwiła ich ostatnia część przepowiedni. Jeśli zainteresowali się nią Tancerze Czarnej Spirali nie będzie łatwo. To upadłe plemię wilkołaków niszczyło wszystko, co chciało się im przeciwstawić.
Zbiegli szybko na dół do Sali w której jeszcze niedawno odbyła się rzeź, musieli wszystko przekazać przywódcy szczepu. Nie były to przecież dobre wieści. Marek natychmiast rozdał każdemu instrukcje działania. Zadaniem Matry było dostanie się do sieci administracyjnej Łodzi, i wyszukanie informacji na temat ludzi, którzy w ostatnim czasie osiedlili się w Łodzi. Maciej miał sprawdzić, czy gdzieś w mieście nie pojawiły się znaki aktywności Czarnych spiral. Bartek zaś cały dzień spędził na dzwonieniu do swoich wtyk w gimnazjach i pytaniu się o nowe uczennice. On zaś zastanawiał się nad zagadkami szczura.
Piotr dostał najcięższe zadanie… Musiał przejść do Umbry, świata duchów, miejsca do którego wstęp miały tylko nieliczne byty. Teoretycznie do Umbry może wejść każdy wilkołak, jednak kto zna tę domenę lepiej niż szaman?
Przygotowania były proste, ot spore lustro i przysłowiowa seta na odwagę. Nie chodziło o to że Piotr się bał… Wchodząc do Umbry zawsze wolał mieć nieco przytępione zmysły. Był to w końcu świat, który rządził się zupełnie innymi prawami. W nim ścieżki krótkie wydłużały się w wielodniowe marsze, długie ścieżki skracały się do liku kroków a wszędzie latały te dziwaczne istoty, i w dodatku nie zawsze były przyjaźnie nastawione.
Walnął setę na raz, płyn rozlał się po jego ciele grzejąc przyjemnie i drapiąc w gardło. Teraz mógł już spokojnie przystąpić do dzieła. Podszedł powoli do tafli lustra, położył na nim dłoń i skoncentrował się. Początkowo tworzyło ono dla niego zaporę, potem jednak puściło pod naciskiem i powoli wszedł w lustro.
Pierwszy oddech w umbrze jest zawsze najdziwniejszy. Może dlatego że w niej nie potrzeba oddychać? Jego płuca zalała fala zimna, oczy przyzwyczajały się do lekko rozmywających się konturów za każdym razem, kiedy wykona się gwałtowniejszy ruch. Ruszył powoli, ten stan kochał najbardziej… nie czół ciężaru swojej osoby, zupełnie jakby nie istniał. Każdy krok wydawał mu się trwać kilka sekund, choć tak naprawdę nie zmienił ani na chwilę swojego tempa. Kierował się dalej ku światowi duchów, ku głębszej umbrze… Tam gdzie Świat duchów nie przypomina już tak bardzo naszego.
Po drodze mijał najróżniejsze twory, od duchów drobnych owadów, po przedziwne karykatury ludzkich czy zwierzęcych istnień. Nie bał się ich, rozpoznawał poszczególne strzępniaki, szponiaki czy żywiołaki. Przebywał „po tej stronie lustra” już wystarczająco długo, by znać jej mieszkańców i ich zwyczaje. Jego uwagę przykuło coś innego, na jednej w gałęzi drzewa, zawieszonego gdzieś w próżni siedział ptak.
Wyglądał jak orzeł, czy morze sokół, ostre szpony i zakrzywiony dziób… słowem pan przestworzy. Ale ta jego barwa… lotki i sterówki purpurowe, puch na brzuchu jasno złoty, grzbiet krwistoczerwony z gdzieniegdzie zielonkawymi piórami. Spojrzał na Piotra swymi srebrnymi oczyma i zerwał się do lotu. Wilkołak momentalnie przyjął formę wilka, zaczął gonić dziwaczne stworzenie. Ono zaś zdawało się gdzieś go prowadzić… Nie odczuwał zmęczenia, nie czół upływu czasu tylko gonił owego ptaka.
Gonitwa zakończyła się powrotem do bliskiej Umbry, znów widział kontury samochodów, i bloki. Jego uszy znów wychwytywały trzaski duchów elektryczności pędzących po liniach wysokiego napięcia, tu i ówdzie wielkie srebrzyste pająki plotły swoją cyber sieć… sieć internetową. Jego zaś interesował jedynie jeden cel… dziwaczny ptak… pędził coraz bliżej i bliżej. Stworzenie wylądowało na gałęzi jednego z drzew przed ogrodzeniem. Wilk spojrzał na napis „Atletyka 41” To było gdzieś na obrzeżach… Chyba na Retkini… No! To mam Adres… teraz tylko wrócić do domu.
Jego rozmyślania przerwał okropny odór, uderzający z całą siłą w nozdrza. Odwracając się w jego stronę zobaczył obrzydliwą postać. Mocno powykręcany ludzki szkielet, obciągnięty jakby skórą i ścięgnami. Patrzył w jego stronę swymi pustymi oczodołami… Potem skoczył na niego, z prędkością iście szaleńczą.
Udało mu się odskoczyć, długaśne pazury stwora musnęły tylko udo, zostawiając trzy nowe szramy. W sumie nic nowego, gdyby nie to, że takie rany goją się znacznie gorzej. W jednej chwili przemienił się w półwilka, najstraszniejszą formę, jaką mógł przyjąć wilkołak. Doskoczył do szkieletu, wyjąc z wściekłości rozrywał jego cielsko jakby było ono szmacianą zabawką. To nie była równa walka, walka rzadko bywa równa. Wkrótce z szkieletu została jedynie groteskowa zbieranina kości.
Wstał, miał nadzieję że to już koniec… los jednak chciał inaczej. Znikąd pojawiły się jeszcze dwie inne zmory. Podobne kropka w kropkę do tamtej. Skoczyły na niego chcąc zatopić sztyletowate pazury w jego ciele. On jednak znów odskoczył, w jego dłoni zmaterializował się mały srebrny prostokąt. Rozległo się charakterystyczne kliknięcie, potem płomień ognia uderzył w jedną ze zmór. Momentalnie zaczęła płonąć, nieludzki krzyk wyrwał się z jej trzewi i rozniósł daleko. Drugą rozerwał już normalnie, zatrzasnął swoje monstrualne szczeki na jej głowię miażdżąc ją całkowicie. Wydał z siebie pieśń triumfu, długi wilczy skowyt. Nie wyszedł jednak z tych walk bez szwanku, nowe rany, ciężkie do zagojenia zdobiły jego ciało.
Odpowiedziało mu coś z goła innego, dźwięk, który nawet u największych Garou wywoływał dreszcze na grzbiecie. Głośny klekot Lelka Kozodoja przeszył powietrze i dopadł jego uszu gdzieś z północy, Inny odpowiedział mu ze wschodu. Kolejny wypaczony zew odpowiedział na wezwanie… Czyli było ich przynajmniej dwóch… Jeszcze jeden, tym razem z zachodu… Sytuacja robiła się niewesoła.
Pędził co tchu jak najdalej od odgłosów, Te na szczęście oddalały się od niego… czyli nie był on przedmiotem ich polowania… Całe szczęście… Byleby szybciej do Caernu. Znów głęboka Umbra, odbicie miasta pozostało daleko za nim. Teraz znów w dół byleby tylko do swoich, zdać relację z tego co widział i odpocząć… jak te rany piekły! Czół, że zmory zaaplikowały my do ran jad, gdy rozgryzał jednej czaszkę sporo jej cuchnącej krwi wlało się do jego gardła. Paliło okrutnie. Już widział swoje lustro jednym susem przeskoczył przez nie.
Reszta już na niego czekała. Marta załamała się, gdy zobaczyła jego rany. Zaraz też zaczęła je oczyszczać. Piotr wył z bólu i wściekłości. Maciej i Bartek musieli go wręcz przytrzymać, Aby poddał się zabiegom. Potem już opatrzony i napojony szkocką opowiedział im wszystko co widział. Marek długo nie mówił nic, potem jednak wstał . Na jego starej twarzy malował się smutek.
-Miałem nadzieję… że więcej się z nimi nie spotkamy…Ale w zaistniałych okolicznościach musimy się przygotować. Marta znalazła Dokładniejsze dane naszego szczenięcia… Bartek zaś ma jej rysopis. Teraz jeszcze ten wypadek w umbrze… Jutro wieczorem zaczynamy akcję przejęcia… A na razie –Tu zerknął na poharatanego szamana. –Nakarmcie go i niech się wyśpi, będzie nam jutro potrzebny… -Mówiąc to wyszedł z mieszkania i poszedł gdzieś na górne piętro gdzie zwykł przesiadywać pogrążony w własnych myślach. Reszta również się rozeszła. W pokoju został tylko Piotr i Marta
-Więc… potrzebujesz jeszcze czegoś? –Zapytała miękkim, przyjemnym głosem –No poza zupą, bo nic innego chyba przez gardło Ci nie przejdzie.
-Hmm… mogłabyś mnie przytulić i poleżeć ze mną trochę -Powiedział śmiejąc się po swojemu, trochę szelmowsko.
Nie odpowiedziała nic, uśmiechając się poszła do kuchni. Wróciła z talerzem zupy, postawiła go na szafce. Potem usiadła na kancie łóżka i znów uśmiechając się rzuciła w niego poduszką.
-To ż jesteś hory nie znaczy… że od razu masz jakieś specjalne względy! –Wciąż śmiejąc się wyszła z jego pokoju kręcąc zmysłowo biodrami. On zaś zaczął jeść zupę, jego pierwszy posiłek tego dnia, poczym zapadł w niespokojny sen…
*
Marek uważał sentymenty za słabość. Sam nie uważał się za sentymentalnego starca, ale była jedna rzecz, którą kochał najbardziej. Każde z nowych szczeniąt sprowadzali do Caernu podobnie. Zabierali je na „przejażdżkę” jego ukochanym maleństwem. Nadeszła pora by przygotować jego chlubę i dumę do kolejnego wypadu.
Wyszedł przed kamienicę, swoje kroki skierował do pobliskiego garażu. Otworzył jego wrota i wszedł do środka. Przed nim stał jego skarb, owinięty w płótno tak, aby w razie włamania zabrać złodziejom jak najwięcej czasu. Odwijał płótno z namaszczeniem, niczym dziecko otwierające prezent, na który czekało bardzo długo.
Jego oczom ukazała się zmysłowa, choć trochę toporna sylwetka czarnej limuzyny z lat komuny. Jego oczko w głowie, jego Wołga M21. Uwielbiał każdy kawałek tej maszyny, niech ludzie narzekają, że niewygodna. On jednak kochał tą czarną bestyjkę, jego legendę. To właśnie ten samochód zakorzenił w Łodzianach mit o Czarnej Limuzynie porywającej dzieci.
A on pamiętał każdy jej kurs, każdego ze szczepu porywali i wieźli właśnie nią. Czyszcząc ją i polerując przypominał sobie twarz każdego z dzieci, przerażone i rozbeczane. Ile ich było? Zdaje się że koło dwudziestu. A teraz? Marne pięć wilkołaków. Niestety ciągłe walki i niezgoda przetrzebiła Łódzkie plemię. Wchodząc do środka auta zanurzył się głębiej w wspomnienia. Ile razy uciekali nią przed milicją? Tego już nie potrafił zliczyć. Pamiętał też zdradę Mundka Włochatego Ogona… Tym samochodem potrącił drania zanim wraz z Maćkiem, wtedy jeszcze dzieckiem roznieśli go na strzępy pazurami. Nikt z wilkołaków nie będzie bezkarnie paktował z Tancerzami Czarnej Spirali! Nurt wspomnień, czy raczej koszmarów przeszłości wciągał go dalej. Trzech innych braci krwi zabił w pojedynku o przywództwo. Pięciu odeszło i zostało roninami, Garou bez ziemi, honoru i przyszłości. Pozostali zginęli podczas walk z Fomorami, bestiami stworzonymi z ludzi… spaczonymi podszeptami żmija, największego wroga wszystkich Wilkołaków.
Zasępił się nie przerywając jednak czyszczenia Wołgi. Teraz jednak nastał czas odbudowy. Następne szczenię zostało odnalezione, dobry to dzień dla Garou. Trzeba je odbić jak najszybciej! I jeśli przy okazji będzie można skopać przy tym kilka tyłków to niech lunie będą dzięki! Skończył czyszczenie swojego autka, teraz jeszcze tylko poprawić firanki w oknach, ustawić lusterko, nalać benzyny i odpalić. Udało się za pierwszym razem. Te samochody są jednak niezniszczalne!
Wataha została zwołana równo o piętnastej. Wszyscy ubrani na galowo, Czarne garnitury tudzież specjalny komplet w przypadku Marty, białe koszule i wyglancowane buty. Marek postąpił kilka kroków naprzód ostentacyjnie poprawił mankiet w swoim garniturze. Przeszedł swoim spojrzeniem po Sworze i uśmiechnął się.
-No ferajno, mamy dziś ciężką robotę. Naszym zadaniem jest przejęcie nowego szczenięcia. Nie będę mówił, że jest to trudna sprawa… Bo będzie to ostra jazda bez trzymanki. Pod jej domem będziemy około piątej. Jeden ze znajomych Bartka ma wyciągnąć naszego ptaszka na spacer. Maciuś, tam skujesz amantowi mordę, ale pamiętaj… Że on ma potem jeszcze chodzić. Potem Marta i Bartek zawloką pannę do autka, Piotr… Ty dostałeś wczoraj po łbie to staniesz na czatach. Wszystko jasne?
-Tylko jedno pytanie… czemu jesteśmy ubrani w fraki? –młody punk, teraz z przylizanym irokezem uważał to pytanie za dość zabawne. W ramach odpowiedzi dostał kuksańca w potylicę.
-Czy jeszcze jakieś głupie pytania? Nie? No to ruszamy!
Jazdy wołgą nie da porównać się do niczego. Jest to chyba najwygodniejszy samochód jaki można wymarzyć. Kanapa zamiast zwykłych siedzeń, szeroka na tyle, by trzech chłopa rozsiadło się i wyprostowało nogi. Skórzane obicia i drewniane wykończenia nadawały jeździe ten specyficzny klimat. Eh… gdyby tylko wtedy budowano klimatyzacje byłby to samochód marzeń.
Byli na miejscu przed czasem, zaparkowali w cieniu drzew. Piotr wysiadł pierwszy, stanął na czatach. Postanowił przyjrzeć się domowi. Wyglądał tak samo jak wczoraj, choć teraz w tym świetle zachodzącego słońca może trochę straszniej? Nie... to nie było to… i znów ten odór… źle to wyglądało. Nabierał złego przeczucia.
Ciszę rozdarł krzyk, zaraz potem coś go zdławiło. Przez drzwi wybiegł młody chłopak, to chyba ten sam który miał im wystawić młodą. Trzymał się za rękę wrzeszcząc opętańczo, drogę swojej ucieczki znaczył śladami krwi. Potem w powietrzu rozszedł się kolejny przerażający dźwięk… zew Lelka Kozodoja.
Ruszyli od razu. O Gajo, żeby tylko nie było za późno! Zaraz tez po wejściu w ich nos uderzył nieprzyjemny zapach. Zapach krwi przemieszany z wonią treści żołądkowej. Ujrzeli też dwa ciała rozerwane na sztuki, ich wnętrzności porozwalane były po całej podłodze. Gdzieś w kącie kuliła się młoda dziewczyna, była ładna choć jej drobną twarz i zielone oczy przysłaniały łzy. Ubrana była w białą bluzkę i jasne, dobrze dopasowane dżinsy.
Drżała parząc z prawdziwym przerażeniem na trzy sylwetki, wynaturzone postacie podobne trochę do wilkołaczych, jednak o wiele ohydniejszych. Jeden miał zielonkawą sierść z zgniło brązowymi plamami, inny nie miał jej wcale, pokryty był zaś wrzodami. Ostatni wyglądał jakby skóra z jego pyska została zdarta. Tancerze Czarnej Spirali… upadłe plemię służące żmijowi, panu rozkładu. Spaczone wilkołaki lubujące się w zabijaniu i krwawych orgiach.
Łódzki szczep zyskał przewagę poprzez zaskoczenie. Postanowili to wykorzystać. Maciej i Marek przemienili się pierwsi. Ich hienowata postura tak właściwa dla Gnatożuji wyglądała o niebo lepiej od karykaturalnych tancerzy. Skoczyli do gardeł zdrajców ich rodu. Maciej przebił się przez ich obronę, zapamiętale tłukąc swoją pałką tego owrzodzonego. Bartek nie miał tyle szczęścia, bestia bez skóry na łbie wbiła się w jego ramie kłami szarpiąc przeraźliwie. Jednak poświęcenie ragabasha… Oszusta spod nowiu księżyca nie poszło na marne, bo oto przywódca Szczepu podniósł do góry Clave, który jeszcze niedawno należał do Srebrnych kłów i z dziką furią skoczył na agresora rozcinając jego gardło. Srebro zabija każdego zmiennokształtnego, nawet tego… który odrzuca ścieżkę Gai. Piotr mimo ran skoczył na pomoc Maćkowi, jego pazury szybko rozpłatały trzewia kostropatego.
Pozostał ostatni, zgniłozielony potwór. Miał on jednak swoje własne problemy. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała skulona dziewczynka, teraz warczał biały wilk. Jednym susem dopadł gardła wypaczonej bestii rozrywając jej gardło. Tancerz zdołał jeszcze tylko oderwać ją od siebie… poczym sarknął krwią i padł bez ducha.
Wilk, czy raczej wilczyca patrzyła nieufnie na straszne sylwetki pozostałych. Postać człowieka zachowała jedynie Marta… i to ona podeszła do szczenięcia intonując cichy skowyt. Cała reszta powoli powracając do ludzkiej postaci przyłączyła się do śpiewu Wilczyca choć nieufnie, podłapała w końcu jej zew i powtórzyła go. Potem opadła z sił i straciła przytomność. Zwiewna sylwetka drapieżnika powoli przekształcała się w kuszące ciało młodej dziewczyny. Galiard podeszła do niej, okryła jej ciało kocem i gestem nakazała Drewnianemu Kłowi by zabrał ją.
Pięć cieni w poszarpanych ubraniach wsiadło do Wołgi odjeżdżając jak najszybciej z miejsca rzeźni. W tle usłyszeli syreny policyjne. Przyspieszyli skręcając w mniejsze uliczki i pilnując czy nie mają ogona wrócili do swojej kamienicy. Tam ukryli swój pojazd, zabrali nową do środka i położyli w jednym z pokoi. Marta czuwała nad jej snem, Srebrna Zapalniczka zaś zajął się opatrywaniem ran Punka. Tylko Mamonodzierżcy nie było z nimi. On pieczołowicie zawijał swoją miłość w kolejne warstwy płótna. Uśmiechał się pod nosem do siebie. O dzięki Ci Dzikunie! Ty który tworzysz byty! Dzięki Ci za to szczenię!
*
Powoli nadchodził dzień. Przyjemne promienie światła przebijały się przez cień nocy mącąc go i przemieniając w światło. Kamienice powoli wyłaniały się z mroku jakby garnąc się do promieni słońca. Stare drzewa zdawały się wyciągać gałęzie do błogosławionego ciepła. Zapowiadał się przepiękny poranek.
Szczenię drgnęło rozbudzone przez snopy słonecznego światła. Powoli otworzyło swoje wielkie zielone oczy i wygrzebała się z pościeli i przeciągnęła kusząco, choć nieświadomie. Usiadła na brzegu swojego łóżka i powróciła pamięcią do wczorajszych scen. Jak przez mgłę wdziała wczorajszy wieczór. Jej rodzice rozmawiający z przedstawicielami jakiejś szkoły z internatem. Jakaś kłótnia a potem polała się krew. Widziała jak trzech mężczyzn w szarych garniturach przemienia się w pokraczne bestie. Widziała rodziców rozerwanych na strzępy jednym ciosem. A potem, gdy łkała skulona pod ścianą, nie mogąc już dłużej opierać się słodkim podszeptom jednej z maszkar już prawie poddała się ich namowom. Wtedy jednak przyszli oni, dziwni byli. Przemienili się by jej bronić, choć nie znali jej wcale. Ich forma nie przerażała jej, wydała się jej niezwykle naturalna, choć trochę przerażająca… I jeszcze ten zew. Nie wiedziała co się z nią dzieje, ale bardzo cieszyło ją to, że nie musi już patrzeć na te trzy maszkary.


Post został pochwalony 0 razy
Wto 22:57, 11 Mar 2008 Zobacz profil autora
Księżycowy Deszcz
Młoda Krew
Młoda Krew



Dołączył: 14 Kwi 2008
Posty: 49
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post
moim zdaniem ciekawe opowiadanko, lubię grac w Wilkołaka :3


Post został pochwalony 0 razy
Śro 21:12, 16 Kwi 2008 Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Wolfeslive Strona Główna » Twórczość Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin